Sobota, piąta trzydzieści rano. Kilka tygodni wcześniej spotkaliśmy się na Ich ślubie. Dzień był upalny, parny i burzowy, ale udało nam się uniknąć deszczu. Dziś tak nie będzie, już leje. Leje. Nie pada, nie kropi, nie “jakoś to będzie” mży. Leje. Wsiadam do auta, kieruję się na południowy wschód, gdzieś tam jest nasze miejsce docelowe.
Z lekkim strachem pokonuję kolejne kilometry drogi. W drugim aucie siedzą Oni, na szczęście też są hardo nakręceni na to miejsce i morale nie spada.
Dojechałem, zaparkowałem. Szczere pole, pośrodku niego zarośnięta posesja. Przedzieram się przez zarośla i w momencie jestem cały mokry, spodnie kleją się do nóg, a ja w myślach besztam się, że nie wziąłem gumiaków.
Wchodzę do pierwszej szklarni, eufemistycznie mówiąc szału nie ma: szyby są powybijane, a natura totalnie wzięła to miejsce we własne władanie: pełno zdziczałych krzewów, drzewo przebiło dach. Mokro. Tutaj nic nie zrobimy.
Na szczęście jest druga szklarnia, przejście przez jej próg przenosi na drugą stronę lustra: w środku jest sucho i przyjemnie, pomimo spływających wokół strug deszczu.
Kładę plecak na ziemi, po raz pierwszy dziś się uśmiecham. Jest dobrze.